Kościół Szkoła Strzelnica Mennica

Bierzmowanie, i co dalej? Drogowskazy na współczesnym polu walki [cz. II]

Część I artykułu znajdziesz TUTAJ.

Żyjemy w apokaliptycznym, wojennym świecie. Jak dobrze, że istnieją artyści, którzy czują więcej, niż przeciętni ludzie i pomagają nam dostrzec niewidoczne kontury… 

„Nie sądzę, aby szerokie kręgi społeczeństwa amerykańskiego, a także szerokie kręgi świata chrześcijańskiego w pełni zdawały sobie z tego sprawę.” Święte słowa…! Jak zatem opisać, zdefiniować otaczającą nas rzeczywistość, korzystając z całego zasobu i doświadczenia artystycznego, historycznego i, przede wszystkim, duchowego?


„Terytorium okupowane” – to wyrażenie zawsze i niezmiennie, od wielu lat nieodparcie narzuca mi się w obliczu konfrontacji ze światem i napływających ciągle nowych obserwacji. Obserwacji, które jak pojedyncze kawałki puzzli uzupełniają brakujące miejsca w wielkim obrazie, ale zasadniczo go nie zmieniają.

Spojrzałem ponownie na odległą linię brzegową metropolii. Turyści ją zwiedzający mogą tam między innymi wypłynąć w rejs statkiem wycieczkowym, dookoła całego miasta. Taka perspektywa pozwala z jednej strony ogarnąć wzrokiem całe, olbrzymie budowle, z drugiej – dostrzec wiele szczegółów.

Dobrze pamiętam te wszystkie obrazy. Od pysznych wieżowców światowego centrum finansowego, przez pomniki indywidualnej sławy typu Wieża Trumpa, przez słynne drapacze chmur Chrysler oraz Empire, po kompleks budynków Organizacji Narodów Zjednoczonych. Na północnym, mniej ludnym krańcu wyspy, ukazuje się inny widok: ponad porośniętym drzewami, pagórkowatym terenem, wznosi się malowniczy klasztor. Budynek ten został wzniesiony z zakupionych i w całości przeniesionych, post-rewolucyjnych klasztorów francuskich; stanowi muzeum, gdzie zgromadzono liczne średniowieczne obiekty, a zwiedzający oglądają katolickie wnętrza i przedmioty liturgiczne jako muzealne artefakty.

Po drugiej stronie wyspy, tego swoistego amerykańskiego „Rejsu” dopełnia obraz wielkiego lotniskowca, dziś okrętu-muzeum, gdzie na monumentalną skalę oddaje się hołd ludziom, prezentuje historyczne, propagandowe, wojenne legendy i gloryfikuje mocarstwowość amerykańskiego państwa. Całości panoramy domyka lekko zarysowana na horyzoncie, zawieszona nad wodą i dominująca nad miastem sylwetka Statui Wolności. Według popularnej, przewodnikowej narracji, jest to symbol wolności, witającej przybywających zza oceanu imigrantów. W istocie jednak postać na cokole nawiązuje bezpośrednio, i w zamyśle twórców jak najbardziej intencjonalnie, do starożytnej, pogańskiej bogini Libertas, której kult sięga prapoczątków starożytnego Rzymu.

Historia mocno odcisnęła swoje piętno na obrazie współczesnej Ameryki. Początki tutejszej państwowości giną w mrokach dwóch, splatających się ze sobą, nurtów pogańskich. Jeden z nich to masońsko-oświeceniowy nurt rewolucyjny, który zapisał się w oficjalnej, powszechnie znanej wersji historii powstania Stanów Zjednoczonych. Drugi nurt to protestancka de-formacja, ze skrajnie radykalnymi, anty-katolickimi Purytanami na czele. Katolicka mniejszość pozostawała praktycznie bez znaczenia do czasów pierwszych wielkich migracji katolików irlandzkich w połowie XIX wieku. Wypracowanie godnej pozycji w tym kraju zajęło Kościołowi Katolickiemu następne dwa, trzy pokolenia.

Pierwsza połowa XX wieku to okres rozkwitu Kościoła: miliony ówczesnych katolików pozostawiły potomnym w spuściźnie wybudowane kościoły, klasztory, katolickie szkoły i uniwersytety, szpitale, niezliczone instytucje charytatywne, kulturalne i społeczne.

Spoglądam ponownie na współczesny obraz wielkiego miasta. Budynki w XX wieku szczelnie wypełniły przestrzeń nad ziemią, tworząc w górze niebotyczne sklepienie. Nie ma tu miejsca dla Boga, który w takich realiach powinien być honorowany najwyższymi drapaczami chmur. Najmłodsza Wieża Wolności nie wiąże idei wolności człowieka z obecnością Najwyższego; powoli, piętro po piętrze, wypełnia się ludzką, komercyjną doczesnością.
Rozpoznawalne kościoły, nawet te ze smukłymi wieżami, wyglądają na tym tle jak nierealne zabawki. Przestrzeń dla życia duchowego stała się architektonicznym runem w betonowej dżungli Nowego Jorku. Nie mogło to pozostać bez wpływu na ludzi, szczególnie wewnątrz Kościoła. Tak jak siewki większości drzew degenerują w ciemnościach dna lasu, prawdziwe, tradycyjne życie duchowe uległo głębokiej degeneracji, zapaści, a obecnie jest w stanie agonalnego rozpadu.

Nikt za obecny stan rzeczy nie bierze osobistej odpowiedzialności. Nominalni przywódcy Kościoła, w obliczu zamykania kolejnych szkół, parafii, szpitali, cofają się na całej linii moralnie, duszpastersko, a nawet doktrynalnie. Swoje klęski kryją za słowami o „nowym początku”, reorganizacji, restrukturyzacji, przegrupowaniu środków i zasobów, podczas gdy de facto zarządzają jedynie kontrolowanym upadkiem Kościoła. Trzeba dodać, w celu zapewnienia sobie miękkiego lądowania i możliwości dalszego zajmowania stanowisk do samego końca.
Pozostały tylko jednostki, błąkające się w otaczającej nas duchowej ciemności, przemykające gdzieś pomiędzy różnymi jaśniejszymi punktami, na granicy oficjalnej kościelnej narracji i katakumbowego podziemia, starające się przetrwać według samodzielnie odkrytego i przyjętego kodu moralnego.

Nowy Jork stanowi epicentrum kataklizmu duchowej zapaści na Wschodnim Wybrzeżu. Dzieje się to w państwie, które w pierwszej połowie XXI wieku wciąż emanuje swoimi wzorcami politycznymi, ekonomicznymi, kulturowymi, wreszcie duchowymi, na cały glob. Historia, która się tu rozgrywa, odsłania rąbek tajemnicy najbliższej przyszłości dla całego, uprzednio cywilizowanego świata.

Odetchnąłem ciężko i oderwałem wzrok od linii horyzontu. Nie byłem sam. Nad brzegiem rzeki był też mój syn. Oczywiście, wolał zejść w dół nad samą wodę i szukać pod kamieniami krabów i ślimaków, aniżeli kontemplować ze mną widoki. Tak, świat ma zupełnie inną perspektywę, gdy ma się trzynaście lat… Pomyślałem, co nas ostatnio spotkało: przez ostatnie dwa lata, zgodnie z tutejszymi przepisami kościelnymi, mój syn był w programie katechetycznym, przygotowującym go do przyjęcia Sakramentu Bierzmowania. Były to cotygodniowe lekcje religii, uzupełnione dodatkową, specjalną obecnością w kościele w czasie ważniejszych świąt, jak również pewne prace społeczne na rzecz Parafii oraz zwieńczenie całego programu – rekolekcje i sakramentalne przygotowanie do dnia Uroczystości.

A potem, sam dzień przyjęcia Sakramentu Bierzmowania – zawsze przepiękny, czy słońce, czy niepogoda, czy nas coś rozbolało, czy zabrakło czasu, czy czegoś zapomnieliśmy – zawsze przepiękny, bo pięknie ustrojony kościół, piękna Msza Święta z biskupem, Sakrament, dzwony, błogosławieństwo, pamiątkowe zdjęcia, a potem – radosne przyjęcie z rodzicami i bliskimi.

Takie było moje wspomnienie i podobnie wyglądała Uroczystość mojego syna. A potem? Na Uroczystości formalna edukacja religijna tutaj się kończy, a od nowo bierzmowanych oczekuje się regularnego życia sakramentalnego, wspierania swego lokalnego Kościoła, a w dalszej perspektywie – zawierania sakramentalnych związków małżeńskich i tworzenia katolickich rodzin, oraz licznych powołań kapłańskich. Realia są jednak takie, iż takie zjawiska są marginalne. W wielu Parafiach, sakramentalne śluby nie miały miejsca od lat, a ostatnich powołań nikt już nie pamięta. Czy konfrontacja z taką rzeczywistością czeka mojego syna?

Odetchnąłem ciężko i ponownie spojrzałem na linię horyzontu. Być może kluczowym, strategicznym uderzeniem w Kościół, w celu jego ostatecznego upadku, jest uderzenie w dorastającą młodzież męską, pomiędzy Bierzmowaniem, a dorosłością. I czy trzeba w tym celu prostszej taktyki, jak pozostawienie ich samym sobie, porzucenie bez duszpasterskiej, ojcowskiej troski, opieki i formacji, dryfujących naprzeciw niebezpieczeństwom życia?

Młodzi ludzie po Bierzmowaniu są przyszłością Kościoła, a przyszłość Kościoła zależy od ich decyzji. Pomyślałem sobie, jakie spustoszenie panuje na tym polu bitwy, prawdziwym polu śmierci… Obrazy z filmu „Szeregowiec Ryan” to tylko wyblakłe namiastki hekatomby, jaka dzieje się na naszych oczach. Przeciwnik skutecznie i bezwzględnie eksterminuje kolejne roczniki, dostarczane na wybrzeża nieznanego, dorosłego życia. W odróżnieniu od historycznych wydarzeń w Normandii, stan młodzieży desantowej nie rokuje żadnych szans na zajęcie i przełamanie linii obronnej przeciwnika, i tylko nieliczne wyjątki cudem przeżyją uderzenia wroga… Myślę znowu o niedawnej Uroczystości w Kościele – jaki los spotka tych wszystkich chłopaków, gdy tylko wychylą się z łodzi desantowej? I co spotka mojego syna?

A ci nieliczni, którzy przetrwają desant i pierwsze uderzenie wroga? Na terytorium okupowanym codziennością jest terror okupanta, który ma wobec tubylców ściśle określone cele. W tym przypadku, ostatecznie chodzi o całkowitą eksterminację mieszkańców. Otwartą kwestią pozostaje tylko plan i harmonogram represji okupanta. Czy bez zrozumienia powagi sytuacji, bez ruchu oporu, bez samoobrony, czy chociażby punktów schronienia, ktokolwiek ma szansę na przetrwanie? I czy w ogóle, w tej sytuacji jakikolwiek opór wobec wszech otaczającego zła, ma sens?
Kardynał Karol Wojtyła zakończył swą myśl słowami: „Ta konfrontacja została wpisana w plany Bożej Opatrzności. Dlatego jest w Planie Bożym i musi być próbą, którą Kościół podejmie i odważnie stawi jej czoła.”
„Co robimy, tato?”, mój syn wyrósł przy mnie jak spod ziemi, zapewne znudzony już zabawą nad wodą. Staliśmy teraz razem na wysokim brzegu rzeki, ja – zamyślony i jakby nieobecny, wpatrzony w bliżej nieokreślony obszar krajobrazu, on – wpatrzony we mnie i niecierpliwie poruszający prawą stopą w trawie. Na horyzoncie pojawiła się mała łódka, która z wolna rosła w oczach, by po paru minutach rozpocząć cumowanie do pobliskiej przystani dla promów.

„Ruszamy na wyprawę”, powiedziałem zdecydowanie. Dostrzegłem błysk w oku mojego syna i razem energicznie zeszliśmy ścieżką do przystani.

C.d.n.

Paweł Nycz-Wasilec