Kościół Szkoła Strzelnica Mennica

Bierzmowanie, i co dalej? Drogowskazy na współczesnym polu walki (cz. III)

Artykuł stanowi część cyklu artykułów. Wcześniejsze artykuły znajdziesz TUTAJ.

Część Pierwsza: Trzecia Fala

Biało-granatowa łódka zbliżyła się do przystani i sprawnie przycumowała. Wysiadający, piesi i rowerzyści, wyłonili się z wnętrza promu jak zwykle, w dużej grupie. Nic dziwnego, gdyż oprócz zwykłej funkcji transportowej, podróż na pokładzie stanowiła swoistą atrakcję turystyczną. Zamiast czekać bez końca na autobus, gnieść się w zatłoczonym metrze, czy stać w samochodowych korkach, w wiele miejsc można teraz dopłynąć promem. Często też szybciej i taniej; na pewno atrakcyjniej i przyjemniej.

Z tych błogich myśli wyrwał mnie syn, energicznie ciągnąc mnie za rękaw.

– „Wsiadamy?”

-„Oczywiście, że wsiadamy”, odpowiedziałem, widząc w jego dłoni świeżo kupione dwa bilety. Tak, są rzeczy, do których nastolatków nie trzeba zachęcać, ani nawet im przypominać, pomyślałem. Podekscytowani, wsiedliśmy na kołyszący się na falach statek.

Nasza łódź nie była wielka, ale zgrabna i stylowa. Stalowo-szare wyposażenie robiło nawet wrażenie surowego, funkcjonalnego wnętrza statku z filmu science-fiction. Nad naszymi głowami była jeszcze jedna atrakcja – górny pokład. W słoneczne, ciepłe dni, można było obserwować rejs i całą panoramę zdarzeń, siedząc w pierwszym rzędzie, tuż obok kapitana statku.

Jest takie jedno magiczne miejsce w naszej podróży, gdzie trasa rejsu przecina się z torem lotów statków powietrznych podchodzących do lądowania na lotnisku po drugiej stronie rzeki. Stalowe, różnobarwne maszyny stopniowo zniżają swój lot, by nad rzeką przelatywać już bardzo nisko, z wysuniętym podwoziem. Pęd powietrza zostawia ślady na wodzie, huk i wibracje odbijają się o ściany promu, a pasażerowie doznają ekstazy. Zdawać by się mogło, iż gdyby mocniej odbić się od pokładu, można by z łatwością dotknąć kół samolotu; że w takim momencie wszystko jest możliwe, przynajmniej w dziedzinie transportu – kto chciałby oderwać się od pokładu i ulecieć w dowolnie wybrane przez siebie miejsce, z łatwością mógłby to uczynić…

– „Ruszamy na wyprawę”, ponownie powiedziałem do mojego syna i objąłem go lewym ramieniem. Wszystko miałem już przemyślane. Nasza łódka kierowała się w stronę metropolii i tego, co ona zawiera. Po dotarciu na wyspę można by znaleźć miejsce na skrzyżowaniu ulic i alei, gdzieś na wzniesieniu, skąd aż po horyzont widać niekończącą się rzekę ludzi z całego świata. Można by także wspiąć się na wysoki szczyt któregoś z drapaczy chmur, gdzie człowiek wydaje się znajdować bliżej nieba niż ziemi. Jednak czegoś tym miejscom brakuje, czegoś najważniejszego… Te miejsca i przestrzenie, wyzute z Ducha, beznadziejne i opuszczone… Wzdrygnąłem się na myśl o przenikającej mnie rzeczywistości. Zdecydowanie, należało skorzystać z okazji, by udać się w daleką podróż. I jak w słynnej scenie z „Matrixa”, skreśliłem tutaj nowe tło, otoczenie, w którym rozegra się dalszy ciąg naszej historii.

Jesteśmy w środku Europy, u podnóża najpiękniejszych gór… To tutaj zawsze myśl sama wracała… Spojrzałem z ciekawością na mojego syna. W pierwszej chwili, stanął w miejscu z rozpostartymi rękami i rozstawionymi nogami, jak ktoś na mocno kołyszącym się statku, niepewny co zdarzy się w następnej chwili. Uspokojony moją obecnością i rozbawioną miną, rozglądał się teraz ciekawie po miejscu, w którym się znaleźliśmy. Byliśmy w nieznanej mu okolicy. Horyzont przesłaniały wysokie zbocza, stromo pnące się się w górę, porośnięte iglastym lasem. Był rześki, słoneczny poranek, zapowiadający wspaniałą pogodę. Wokół nie było nikogo. W odpowiedzi na milczące pytanie mojego syna “Co teraz robimy?”, pomaszerowaliśmy podekscytowani żwirową drogą prosto przed siebie.

Zaraz też znaleźliśmy się u wejścia do górskiej dolinki. Ścieżka, z początku szeroka, zaczynała wić się malowniczo w górę. Co jakiś czas, drogę przecinał górski potok, który pokonywaliśmy drewnianym mostkiem lub kładką. Górska woda gasiła pragnienie i orzeźwiała. Różnorodny szum potoku wypełniał przestrzeń to głośniej, to ciszej. Po obu stronach dolinki, na zboczach pojawiły się wapienne struktury. Jedne przypominały wieże, inne zwierzęta, jeszcze inne wymyślne górskie grzbiety. Wszystko to, na tle bezchmurnego nieba, skąpane w promieniach słonecznych, emanowało ferią barw i kształtów, głoszących przygodę, niezwykłość i refleksję.

W zwieńczeniu dolinki można było objąć całą panoramę natury. Na jej tle płynął nieprzebrany strumień ludzi, spragnionych zapewne górskich wrażeń. Jaki kontrast stanowili z majestatyczną, mistyczną przyrodą! Każdy z nich dźwigał w sobie jakiś ciężar, na każdym odcisnęło się jakieś piętno, odbarwiające i zniekształcające jego sylwetkę. Twarze, ujęte w różnorakie grymasy, były kwintesencją ich duchowej kondycji i dylematów.
Spojrzałem dookoła, mojego syna nigdzie nie było. „Zapewne poszedł eksplorować jedną z tutejszych jaskiń”, pomyślałem. Otoczenie, w którym się znajdowaliśmy, emanowało takim spokojem i harmonią, iż niepodobne było, aby mogło mu się tutaj przydarzyć coś złego.
A jednak zło, jego konsekwencje, przenikały tych ludzi. Jak burzowe chmury, toczące się nieraz nad górskimi grzbietami, duchowe konflikty i napięcia toczyły te tłumy. Jak uchwycić najszerszy obraz tej duchowej wojny? Jak dotrzeć do źródeł dzisiejszego stanu?

Jeśli można by ściągnąć obraz całego świata do wielkości ekranu i palcami przesuwać czas wstecz nieograniczenie, jaki obraz historii tej wojny byśmy uzyskali?

C.d.n.

Paweł Nycz-Wasilec